Czas tańców, maskarad i zalotów – karnawał – w obyczajowości szlacheckiej kojarzony był przede wszystkim z kuligami. Te kawalkady sań z muzyką, śpiewami, pochodniami, pełne rozbawionego towarzystwa pląsającego i biesiadującego na każdym postoju – stanowiły jeden z najbarwniejszych i najbardziej charakterystycznych elementów kultury staropolskiej.
Kuligi bywały dwojakiego rodzaju: szykowane i „dzikie”. W pierwszym przypadku z góry planowano trasę objazdu sąsiedzkich dworów i zawiadamiano je z wyprzedzeniem o dniu przybycia gości. Posłaniec z zapowiedzią występujący w stroju trefnisia lub arlekina miał na znak swej funkcji laskę z wielką, pomalowaną w kolorze srebrnym kulą (stąd nazwa: ,,kulig”). Gospodarze, w porę poinformowani, mieli dość czasu, aby przygotować stosowne ilości jadła oraz miejsce noclegu dla kilkudziesięciu osób, uprzątnąć pokoje do tańca, a także zmobilizować własną, a nieraz też pożyczaną na tę okazję służbę.
Kulig zajeżdżał zazwyczaj o wczesnym zmroku; tańcowano i biesiadowano do białego rana, przedpołudnia byle jak przesypiano, a po południowym posiłku, zabrawszy ze sobą gościnnych panią i pana domu, ruszano do kolejnego dworu. Kuligi „dzikie” spadały na niespodziewające się najazdu domostwa jak grom z jasnego nieba. Nie zważano na to, że ktoś mógł sobie nie życzyć odwiedzin lub nie chciał wykosztowywać się na huczną zabawę. „Dzikie” towarzystwo samo gospodarowało w spiżarniach i piwniczkach z trunkami, nie pytając nikogo o pozwolenie. Gdy w końcu, poważnie nadwyrężywszy domowe zapasy, „dzikusy” wybierały się w dalszą drogę, zdesperowany gospodarz przyłączał się zazwyczaj do nich, aby u następnego zaskoczonego sąsiada odjeść i odpić, choć w jakiejś części to, co sam musiał „dla gości” poświęcić.
fot.: goldenline.pl
Jak dla szlachty kuligi, tak dla mieszczan najatrakcyjniejszą karnawałową rozrywkę stanowiły „przywiezione” z Włoch reduty. Były to początkowo maskarady „na zadany temat”, najczęściej mitologiczny, które z czasem przekształciły się w publiczne bale, zazwyczaj także kostiumowe lub maskowe, z obowiązującymi biletami wstępu i płatnym bufetem; XIX-wieczni pamiętnikarze uskarżali się w swych zapiskach na wielką kosztowność redut, a mimo to uczęszczano na nie powszechnie.
Na jeden dzień atmosfera zabaw ustępowała nastrojowi poważniejszemu: 2 lutego „,święto Ofiarowania Pańskiego”. Była to uroczystość zamykająca w Kościele katolickim okres bożonarodzeniowy, obchodzona na pamiątkę ofiarowania w świątyni Dzieciątka Jezus i rytualnego oczyszczenia się Maryi po urodzeniu Syna. W początkach obchodów tego święta, ok. V w., głównym jego elementem była procesja wiernych z zapalonymi świecami, które symbolizowały Chrystusa niosącego poganom światło wiary, stąd też w źródłach pisanych pojawia się często nazwa festum candelarium – „święto świec”.
fot.: ksawerow.archidiecezja.lodz.pl
W Polsce, choć liturgia Kościoła Ofiarowanie Dzieciątka uważa za najważniejszy motyw religijny tego dnia, 2 lutego obchodzony jest jako jedno z głównych w roku świąt Maryjnych – Matki Boskiej Gromnicznej: Niepokalanej, która przyniosła ludzkości „światło”, wydając na świat Chrystusa. W świątyniach dokonuje się wówczas poświęcenia grubych, woskowych świec, zwanych gromnicami. Niegdyś niesiono je zapalone z kościoła do domu, ponieważ wierzono, że tego, kto nie dopuści do zagaśnięcia świecy po drodze i pierwszy przeniesie ją płonącą przez próg, czeka niebawem wielkie szczęście.
Gromnica trwale wpisała się w obrzędowość polską: nie mogło jej zabraknąć ani w chłopskim, ani w szlacheckim domu. Zapalona w oknie podczas burzy chroniła domostwo od uderzeń piorunów (stąd jej nazwa), wkładana w dłonie umierającym symbolizowała „światłość wiekuistą”, zabierana w drogę przez las zabezpieczała przed napaścią wilków.
fot.: parafiajedlownik.katowice.opoka.org.pl
Ludowa meteorologia, utrwalona przez lata obserwacji natury, życzyła sobie, by w Gromniczną panował ostry mróz, ponieważ „Jak w Gromnice z dachu ciecze, przez to zima się przewlecze” i „Gdy na Gromniczną roztaje, kiepskie będą urodzaje”.
Od święta Matki Boskiej Gromnicznej blisko już bywało do ostatniego, hucznego tygodnia karnawału. Rozpoczynał go Tłusty Czwartek, zwany tak od wyprawianych w tym dniu obfitych biesiad (z mnogością pieczonych mięs i wędlin oraz ciastek smażonych na smalcu: pączków i faworków) – obejmujących to wszystko, czego niebawem, w Wielkim Poście, należało się na kilkadziesiąt dni wyrzec. „Powiedział Bartek, że dziś Tłusty Czwartek, wszyscy uwierzyli, pączków nasmażyli” – mówiono i faktycznie, te najpopularniejsze z polskich ciastek smażono i jedzono powszechnie, a występowały one w licznych odmianach, zależnych od miejscowych zwyczajów. Nazywano te dni „zapustami”, „mięsopustem” lub po prostu „ostatkami”. Każdy region i każde niemal środowisko miały własne, przypisane do tych dni, tańce, obrzędy i zabawy.
fot.: szkolneblogi.pl
• Na Rzeszowszczyźnie, na przykład, młodzież wciągała do karczmy spory pniak i dotąd polewała go wodą z wiader, dopóki oberżysta poczęstunkiem „nie wyzwolił arki z potopu”.
• W Wielkopolsce tańczono „lennego” z podskokami, a jak wysoko skoczono w tańcu, tak wysoko miał urosnąć len.
• Kaszubscy rybacy urządzali „zeszewiny”. Gromada mężczyzn łączyła („zeszewała”) kilka dużych sieci w jedną ogromną, którą następnie wieszano u sufitu w obszernej szopie. Wszyscy uczestnicy zabawy włazili potem do tej sieci i na dany sygnał starali się z niej jak najprędzej wyplątać. Kto ostatni w sieci pozostał, ten musiał towarzyszom zafundować beczkę piwa.
• Krakowskie przekupki obchodziły „comber”, tak oto opisywany przez Oskara Kolberga: „Otyłe baby straganne, podzielone na roty, schodziły się z różnych ulic na rynek, który cały był kołem tańca. Uciekały przed nimi chłopaki, bo gdy którego baby przychwycić zdołały, wiązały do kloca, mszcząc się, że w bezżeństwie kończył zapusty, w wieniec grochowy go stroiły i przymuszały ciągnąć kloc po rynku, krzycząc «comber, comber», aż się nie wykupił”.
fot.: pawile-symbolika.blogspot.com
W tenże ostatkowy wtorek w wielu mieszczańskich domach urządzano „śledzika”: zabawę z tańcami i ucztą, kończoną równo o północy. Muzyka milkła wówczas w pół tonu, ze stołów zabierano wszystkie pozostałe jeszcze mięsa i wędliny, po czym uroczyście wnoszono półmisek ze śledziami na znak rozpoczętego właśnie postu. Po „śledziku” rozchodzono się do domów w milczeniu i poważnie, brnąc już często przez błoto roztopów zapowiadających koniec zimy.
zdjęcie tytułowe: www.landotours.pl