Przeżyłem piekło zsyłki na Sybir. Wywiad z mieszkańcem Chwaszczyna – Edmundem Kłobuszyńskim.

W Chodaczkowie Małym przed domem, od lewej siostra Czesława, mama Emilia oraz Edmund Kłobuszyński 

 

Historię swojego życia opowiada nam Pan Edmund Kłobuszyński, mieszkaniec Chwaszczyna, który z całą rodziną został zesłany na Syberię. Przeżył tam z rodzicami i siostrą niemalże 6 lat, zanim mógł powrócić do odrodzonej Polski, ale już nie tej przedwojennej.

Panie Edmundzie może opowie nam kilka słów o swojej rodzinie?

Kiedyś szukając korzeni mojej rodziny natknąłem się na informację, że moja rodzina pochodzi z Krymu. Moi prapradziadowie byli najprawdopodobniej Tatarami, a nazwisko jakie nosili było zbliżone do Kłobuka, czyli pojemnika do noszenia wody. Wśród krymskich tatarów podobnie brzmiące nazwiska są powszechne do dnia dzisiejszego. Po spolszczeniu moi pradziadowie otrzymali przyrostek -ski, czyli nazwisko Kłobuk zostało spolszczone i od tej pory zapisywano je jako Kłobuszyński.

Gdzie mieszkał Pan przed wojną?

Wraz z rodzicami mieszkaliśmy w Chodaczkowie Małym w województwie i powiecie Tarnopolskim na Kresach Rzeczpospolitej. Chodaczków Mały był niejako kolonią Chodaczkowa Wielkiego, gdzie znajdowała się siedziba gminy o tej samej nazwie. W Chodaczkowie Małym przyszedłem na Świat 8 grudnia 1935 roku. Mieszkaliśmy w małym drewnianym domku wraz z moimi rodzicami Emilią i Andrzejem oraz młodszą o 2 lata siostrą Czesławą. Mieliśmy gospodarstwo o powierzchni około 10 hektarów.

Wydawało się więc, że wszystko było w porządku?

10 lutego 1940 roku o 12 w nocy przyszli czerwonoarmiści i dali nam tylko 15 minut na spakowanie. Była sroga zima i tęgie mrozy wówczas – pamiętam, jak moja mama mi opowiadała. Miałem wtedy 4,5 roku, więc zbyt dużo nie pamiętam. Moja mama mogła tylko pakować rzeczy, tacie nie pozwolono nic ruszać. Każda rodzina, którą wysiedlano miała zabrać ze sobą siekierę i piłę. Do Tarnopola były zorganizowane podwody – gospodarze musieli furmankami lub saniami nas wozić do Tarnopola na dworzec kolejowy.

Ten dzień pewnie zapamiętał Pan na całe życie?

W Tarnopolu załadowali nas do wagonów towarowych w których stały drewniane piętrowe prycze. Z jednej strony były 4 i z drugiej 4 prycze. Do każdego z wagonów umieszczano po 8 rodzin. W wagonie był piecyk opalany drewnem, a obok niego stało wiaderko przeznaczone do wypróżniania się. Dla nas małych dzieci nie był to problem, bo się nie wstydziliśmy, a dorośli musieli prosić drugą osobę, aby zasłaniała.

Po co kazano wam zabrać siekiery i piły?

Każdy pociąg jadący na Syberię opalany był drewnem. Gdy kończyło się drewno w węglarce pociąg stawał w tajdze na dzień, może dwa, aby się weń zaopatrzyć. Dobrze pamiętam, jak Ruski otworzył drzwi wagonu i kazał wysiąść mężczyznom i zabrać im siekiery i piły. Musieli oni naciąć i narąbać po 2-3 węglarki drewna, tą którą miała z sobą lokomotywa trzeba było załadować do pełna. Pozostałe drewno zostawiało się przy torach. Gdy pociąg wracał z powrotem już bez nas miał przygotowane drewno.

Jak wyglądała ta podróż?

Jechaliśmy 3-4 tygodnie, drzwi wagonów z zewnątrz były zamykane i nie szło ich otworzyć. Dopiero po przekroczeniu Uralu czerwonoarmiści nie zamykali z zewnątrz drzwi. Mieli oni taki rozkaz, aby nikt nie uciekł przed Uralem. Natomiast po przekroczeniu Uralu nikt już nie chciał uciekać, bo jak przeżyć w tajdze?

Rozpoczęła się zsyłka na Sybir…

W ten sposób trafiliśmy do wioski, którą nazywano Kuszfa na Syberii. Mieszkaliśmy w drewnianych domach, które jak nam mówiono wybudowali zesłańcy po powstaniu styczniowym z 1863 roku. W domu tym było tylko 1 okno, przez które w nocy było widać stojące pod domami wilki. Mama straszyła mnie, że jak będę niegrzeczny to wyrzuci im mnie na pożarcie. W domach tych było tylko jedno pomieszczenie, znajdował się tam duży piec, a my spaliśmy na podłodze na futrach niedźwiedzich. Mogliśmy z nich korzystać, ale nie mogliśmy ich zabierać ze sobą, gdyż były państwowe. W Kuszfie mieszkaliśmy 3 lata.

Czym zajmowali się Pana rodzice?

Moi rodzice musieli pracować w Kuszfie przy wyrębie lasów. Mój tata był w brygadzie, która zbijała tratwy kłód drewna do spławienia w dół rzeki. Pamiętam, jak kiedyś staliśmy z siostrą na drugim brzegu rzeki i wołaliśmy tatę, a on do nas przypłynął na tratwie. Rzeka nie była zbyt szeroka jak na syberyjskie warunki, ale w porównaniu do polskich rzek była wielka. Baliśmy się, że tata utonie, ale on spokojnie do nas podpłynął i nas zabrał z sobą na drugą stronę.
Moi rodzice musieli wykonać dzienną normę kubików drewna, a za jej wykonanie dostawało się 300 g chleba/osobę pracującą, gdy się jej nie wykonało tylko 100 g.

 

Gdzie dalej Państwo trafiliście?


W 1943 roku przetransportowano nas do [[Troick
]]a oblast (oblast – porównywalny do polskich województw – przyp. red.) Czelabińsk niedaleko obecnej granicy rosyjsko – kazachskiej. Do Czelabińska było stąd około 200 km.
Początkowo gdy trafiliśmy do Troicka kazano nam iść do szkoły i uczono nas po polsku, jednakże później zakazano nauczania po polsku i kto chciał mógł się po rosyjsku dalej uczyć. Oczywiście nikt już nie poszedł do rosyjskiej szkoły.
Pamiętam, że my i tak się uczyliśmy po polsku, ale było to już zakazane. Uczył nas Żyd o nazwisku Zilberstein.


Czym w Troicku zajmowali się rodzice?


Mój tata pracował w miasokombinacie, czyli rzeźni. Mama nie znalazła pracy, zajmowała się nami. Tata pracując w miasokombinacie najadał się do syta i bardzo go bolało, to, że my głodujemy, a on się najada. Więc pewnego razu zabrał 1 puszkę mięsa z rzeźni, żeby nam dać, ale go złapano. Dostał za to 5 lat więzienia. Ojciec uciekł wówczas do sąsiedniego powiatu i zalazł w tamtejszym kołchozie zajęcie jako kowal.
Rosjanie początkowo nie szukali taty, panował wówczas bałagan i kto by się tam przejmował jakimś Polakiem. Mój tata pewnego razu dowiedział się, że jest rekrutacja do polskiego wojska, do armii Berlinga. Poszedł więc do polskiego wojska zaciągnąć się. Rosjanie w końcu się połapali gdzie jest tata, ale uratowało go to, że był w wojsku, bo z frontu przecież nie brali do więzienia. Prawdopodobnie w 1945 roku mój ojciec zginął w okolicach Modlina podczas forsowania Wisły.


Gdzie mieszkaliście i jak wyglądało zaopatrywanie się w żywność?


W Troicku znajdował się wybudowany jeszcze przez Amerykanów spichlerz, ale od wielu lat był nieczynny. My mieszkaliśmy w jednym z 16 pomieszczeń biurowych tego spichlerza. Z jednej strony korytarza mieszkało 8 rodzin i z drugiej 8.
Z miasokombinatu spod muru wypływały nieczystości, w których czasami były niewielkie kawałki mięsa. Ja wraz z innymi dziećmi taplaliśmy się po pachy w nieczystościach i szukaliśmy czegokolwiek co nadawało się do jedzenia.
Pamiętam raz jak przypędzili krowy na ubój, to nasi rodzice prosili czerwonoarmistów, czy mogli by je wydoić przez ubojem, bo przecież i tak mleko się zmarnuje. Żołnierze pozwolili, po czym po wydojeniu zabrali nam mleko i umyli sobie w nim nogi, a następnie wylali je mówiąc przy tym, że to kazionne, czyli państwowe i nie wolno nic zabierać.
W Troicku znajdował się kołchoz i po wykopkach nie wolno było iść i zebrać ziemniaków, które zostały na polu. Wolno było iść dopiero na wiosnę. Na polu, gdzie szybciej zebrano kartofle chodził czerwonoarmista z karabinem i strzelał, jeśli kogoś zobaczył zbierającego kartofle.
Myśmy w nocy chodzili je zbierać, ale po omacku, bo gdyby żołnierz zobaczył jakieś światło od razu by nas zastrzelił. Na wiosnę mogliśmy chodzić i zbierać te kartofle, które od jesieni leżały pozostawione po wykopkach, ale były one już niestety przemarznięte i słodkie przez to. Pamiętam, że jadłem słodkie placki ziemniaczane.
Po żniwach mogliśmy natomiast chodzić i zbierać kłosy zboża, które zostały na polu. Moja mama dostawała niewielki przydział mąki kukurydzianej oraz mleka w proszku jako dar z UNRR-y (UNRRA – Organizacja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy założona w 1943, a działająca do 1947 roku – przyp. red.).
Moi starsi koledzy chodzili na pachtę na pola kołchozu na pomidory, marchew. Ja byłem za mały i za młody, żeby z nimi chodzić. Mój kolega Gienek, który miał 12 lat raz do nas przyszedł i wyjął 4 marchewki i powiedział, że 1 mogę sobie wziąć. No to ja wybrałem tę największą, ale Gienek zawsze mówił, że nie ma nic za darmo, więc za tą marchew musisz dostać w łeb Edek. I tak się stało, ale miałem marchewkę.
Na polach kołchozu wśród rzędów kartofli rosły krzaki jagód, na które Rosjanie mówili smorodina. Miały one dziwny smak, bo smakowały jak lekarstwo, ale można się było latem nimi najeść.
Pamiętam, że często nie mieliśmy co jeść. Mamie jak udało się załatwić trochę chleba to dzieliła go na 3 równe kawałki dla nas. Ja swój zjadłem od razu, mama zjadła pół i schowała, siostra tak samo. Zauważyłem, że siostra schowała pod poduszkę swój kawałek i gdzieś poszła. Więc szybko zabrałem go i zjadłem. Byłem zbyt mały, aby zrozumieć. Czesława, gdy przyszła rozpłakała się, że zniknął jej kawałek chleba. Mama dała więc jej swój. Pamiętam, jakie lanie wówczas dostałem do mamy. Od tej pory do dziś wiem co to znaczy głód i dzięki temu szanuję każdy kawałek chleba.


W Troicku mieszkaliście z mamą do końca wojny?


Wojna skończyła się 9 maja 1945 roku, a my 6 lutego 1946 roku otrzymaliśmy prawo powrotu do Polski. Jednakże nie mogliśmy wrócić, gdzie chcieliśmy, tylko zaznaczono, że nas się puszcza tylko na ziemie odzyskane.
Mogliśmy tak szybko wrócić do Polski, ponieważ mama zapisała nas do Związku Patriotów Polskich, ci którzy tam się nie zapisali wracali dopiero po 1956 roku. Z kolei ci, którzy przyjęli obywatelstwo radzieckie mogli dopiero po upadku ZSRR wrócić do ojczyzny – większość z nich została na zawsze w Rosji.
Byłem na mamę bardzo zły, że nas zapisała do ZPP, ale była to jedyna metoda, aby wydostać się z tego piekła. Zaraz po przyjeździe do Polski podarłem swoją legitymację ZPP i wyrzuciłem ją.

 

Jak wyglądał powrót do Polski?

W Troicku kazano nam wsiąść do identycznych pociągów z tymi samymi pryczami jak w 1940 roku. Takim pociągiem dojechaliśmy do Terespola, gdzie podstawione były pociągi osobowe. Ta podróż do Polski trwała około 2-3 tygodni. W czasie postojów na niektórych stacjach z przeciwnej strony jechały pociągi towarowe z Niemcami – nie wiem, czy byli to jeńcy, czy cywile, ale słyszałem, że mówili po niemiecku. Niemcy Ci prosili nas o wodę i o chleb. My dzieci staraliśmy się im pomagać – jak czerwonoarmiści nas odgonili, to my z drugiej strony pociągu podchodziliśmy i podawaliśmy im chleb i wodę.
24 lutego 1946 roku wysiedliśmy w Pietrolesie (dziś Pieszyce) na Śląsku. Skierowano nas do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego na ul. Zamkowej. Tam w zamian za utracone gospodarstwo w Chodaczkowie Małym otrzymaliśmy gospodarstwo poniemieckie nr 33. Milicjant poszedł i zaprowadził nas tam. Była tam niemiecka właścicielka starsza babcia z małą wnuczką. Milicjant powiedział jej Fraulein raus, a ona, a potem ja z siostrą zaczęliśmy płakać. Mama pyta się milicjanta, czemu ona płacze – na to milicjant odparł, że kazał jej się wynosić stąd. Na to moja mama powiedziała, że jak nas wyrzucali, to mówili po rosyjsku, a nie po niemiecku. Milicjant machnął ręką i powiedział czort z wami, róbcie co chcecie i poszedł.
Niemka przez jakiś czas mieszkała z nami i nam pomagała. Ale przyszło raz zawiadomienie, że za 3 miesiące będzie podstawiony pociąg osobowy i towarowy na rzeczy i że ma się wyprowadzić. Niemka wzięła ze sobą cały wóz rzeczy, a my pomagaliśmy jej w załadunku i pakowaniu dobytku.

Jak trafił Pan do Chwaszczyna?

5 grudnia 1955 roku trafiłem do wojska do Marynarki Wojennej do Ustki, miałem przydział do III kompani sygnalistów morskich. Przez pół roku byłem na kursach, a potem trafiłem na okręt trałowiec bazowy „Dzik”. Był to okręt zbudowany w Gdyni, ale na radzieckiej licencji. W MW służyłem 3 lata, gdyż tyle wówczas trwała służba. W wojsku poznałem żonę i tak trafiłem do Chwaszczyna. Jak przyszedłem do marynarki to byłem marynarzem, a jak wychodziłem to również wyszedłem w stopniu marynarza.
Nigdy nie należałem do żadnej organizacji z wyjątkiem harcerstwa. Jak mnie się pytali dlaczego nie zapisuję się do partii, żeby awansować, to odpowiadałem, że wolę suchy chleb na stoczni, niż kiełbasę na baczność. Uznano mnie chyba za wywrotowca.

 

Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiał Wojciech Albecki

 

Artykuł pochodzi z listopadowego numeru gazety Chwaszczyno.pl

gazeta-chwaszczyno-pl-11-2014-strona001 

 

{module Autor-Wojciech-Albecki|none}

Skomentuj

Użytkownicy serwisu publikują swoje komentarze wyłącznie na własną odpowiedzialność. Portal Chwaszczyno.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść umieszczoną na łamach serwisu przez użytkowników. Drogi czytelniku szanuj innych opinie. Bądź odpowiedzialny za własne słowa.

One Response

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.