Oni byli już przygotowani do rozstrzelania, już stali pod murem.

 

Ciekawą historię, którą każdy inaczej przeżył i inaczej zapamiętał, historię niektórych wydarzeń z swojego życia opowiada nam Łucja Petkiewicz. Pani Łucja urodziła się w 1929 roku, jest matką trójki dzieci i ma obecnie 84 lata, mieszka w Nowym Świecie – najmniejszym sołectwie naszej gminy.

 

Jak wyglądał Nowy Świat kiedy pani tu zamieszkała? Jakie były pani wspomnienia z tamtego okresu?

 

Po drugiej stronie głównej drogi były zabudowania szarwarczne i chlewnie. Nie było wody, trzeba było ją nosić na szkaniach (koromysło – przyp. red.) z majątku (zabudowań byłego folwarku Nowy Świat – przyp. red.). Przy mojej bramie rosła potężna lipa, która była zaznaczona na wojskowych mapach. Jak poszerzali drogę, to ją wycieli. Ale pewnie ktoś jej dopomógł, bo jak ją wycinali, to była uschnięta. Zaraz obok drzewa znajdowała się pompa (abisynka – przyp. red.), którą ręcznie pompowało się wodę. Studnia była 30 metrów w głąb ziemi bita. Obecnie nie ma po niej śladu, ani po lipie, ani po studni. Przychodzili do nas ludzie z miasta z pociągów napić się wody, mówili, że bardzo dobra woda była.

 

Pamięta pani w którym roku zamieszkała w Nowym Świcie? Czy była to jedyna studnia, kiedy założono prąd?

 

W Nowym Świecie zamieszkałam w 1952 roku. Prądu nie było, dopiero w 1959 roku założyli prąd. Na początku wodę trzeba było nosić z majątku, później zrobili studnię u nas w Nowym Świecie. Ale jakoś tak się stało, że pompa się zepsuła i trzeba było chodzić po wodę na dworzec. Początkowo było dobrze, ale później kolejarze nie chcieli dawać nam wody. Mówili, że sami specjalnie zepsuliśmy pompę. Po wodę i tak tam chodziliśmy, albo jak nikt nie widział, albo wieczorem. No bo z skądś trzeba było brać wodę – albo z jeziora, albo z dworca. Najgorzej było zimą, na szkaniach niosło się dwa wiadra, jedno z tej drugie z przeciwnej. Śniegu było dużo, zdarzało się, że spadało się z wąskiej ścieżki wydeptanej w zaspach prosto w śnieg.

Przy dworcu były mieszkania kolejowe i trzeba było uważać chodząc po wodę, aby ktoś z kolejarzy nas nie widział, bo krzyczeli na nas i nie chcieli dawać wody.

 

Czy pamięta coś pani z okresu wojny lub krótko przed nią? Miała pani 10 lat, gdy wybuchła wojna, więc coś pewnie pani pamięta?

 

Wiem, że przed wojną budowali kapliczkę, która stoi po drugiej stronie torów. Jak miałam 9 lat, to chodziłam do wuja Jana, który mieszkał jak się idzie pod Owczarnię – niedaleko obecnego tartaku w Osowie. Przed wojną była bieda. Chodziliśmy z bratem Brunonem do wuja w nadziei, że dostaniemy po główce kapusty w każdą z rąk, a wuj dał nam po dwa buraki zamiast kapusty. Kapusta była przeznaczona na sprzedaż, a wuj był najbogatszym gospodarzem w tych stronach. Wcześniej jak byliśmy u wuja, to poprosiliśmy, aby kupił mojemu bratu garnitur do I komunii świętej, gdyż nie było nas stać na to. Ja byłam przyjęta podczas wojny, a Bruno przed wojną. Tak więc wracaliśmy do domu do Kaczych Buków, gdyż tam mieszkaliśmy. Po drodze zobaczyliśmy, że na polu rośnie kapusta. Wyrzuciliśmy więc buraki i wzięliśmy po kapuście. Zauważył nas gospodarz i zaczęliśmy uciekać przez pola jemu. Jakoś daliśmy radę uciec, ale jak dobiegliśmy do domu garnitur mojego brata był cały poniszczony i brudny.

 

Krótko po tym, jak zakończyły się walki (w 1939 roku) dwóm Niemcom w Osowie wydłubano oczy. Za karę aresztowano kilkunastu Kaszubów, których nazwiska dobrze pamiętam. Zostali oni postawieni w Chwaszczynie pod murem i byli już przygotowani do rozstrzelania. Widząc to co się dzieje przejeżdżający tamtędy w tym czasie wyższy oficer kazał się zatrzymać swojemu kierowcy. Od razu zapytał się o co zostali oni oskarżeni, następnie kazał wymienić ich nazwiska. Wszystkie nazwiska zdaniem tegoż oficera brzmieniem przypominały niemieckie. Stwierdził, że nie można rozstrzeliwać natychmiast osób, których nazwiska mogłyby wskazywać na niemieckie pochodzenie, bez dokładnego zbadania sprawy. W wyniku działania tegoż oficera kilkunastu oskarżonych Kaszubów zostało zabranych na całą wojnę do Leźna do majątku, gdzie pracowali do końca wojny. W ten sposób uchronili swoje życie. Po wojnie wrócili do swoich domów do Chwaszczyna.

 

Jak wyglądało po wojnie u pani w domu?

 

Od urodzenia mieszkałam w dzisiejszych Kaczych Bukach. Z domu nazywałam się Lademann. Po wojnie, jak wróciłam do domu, to nic nie było. W 1945 roku, prawie do końca listopada musieliśmy mieszkać w bunkrze. Ruskie czołgi miały zniszczone nam dom. Dopiero w listopadzie nasz dziadek Andrzej wziął nas do siebie. Zdążył razem z moim ojcem naprawić dwa pokoje, w których mogliśmy mieszkać. Mój ojciec Robert dużo się napracował, żeby dla nas na zimę zrobić te dwa pomieszczenia. Później chorował przez to, bo się ciężko narobił.

 

Co robiła pani zaraz po wojnie?

 

W 1946 roku załatwiłam sobie pracę na kolei. Pracowałam przy układaniu torów z Osowy do Gdyni. Układaliśmy drugi tor. Za tydzień pracy dostawało się bochenek chleba i niewielką kwotę pieniędzy, za którą nic nie można było kupić, bo były to naprawdę niewielkie pieniądze. Na cały miesiąc dostawało się kilogram cukru. Musieliśmy jakoś dorabiać sobie. Jak była przerwa, to nosiliśmy do folwarku Nowy Świat wodę. Za przyniesienie dwóch wiader wody dostawaliśmy kilka kartofli.

 

Tak mało płacono za wykonaną pracę. Czy jakoś inaczej nie wspomagano osób ciężko pracujących?

 

Później dostawaliśmy paczki UNRRA (United Nations Relief and Rehabilitation Administration z ang. Administracja Narodów Zjednoczonych do Spraw Pomocy i Odbudowy – przyp. red.). Pamiętam, jak nasza brygada dostała paczki jedna z nich była podwójna, a reszta pojedyncza. Duża paczka zawierała 100 papierosów, końskie konserwy, wiechę kiełbasy, jajka w proszku, mleko w proszku. Wszyscy ciągnęliśmy losy o to kto dostanie dużą paczkę. Torowy (toromistrz – przyp. red.) dał mi los i dostałam dużą. Ale wszyscy wiedzieli, że jej nie powinnam wylosować, bo to był za duży przekręt. Torowy specjalnie trzymał dla mnie ten los.

 

Długo pracowała pani na kolei? Gdzie później poszła pani do pracy?

 

Około roku, dokładnie nie pamiętam. Najpierw zaczęli zwalniać kobiety. Potem dwa lata pracowałam w Sopocie w Centrali Rybnej. Musiałam chodzić codziennie po 12-13 kilometrów z Kaczych Buków w drewnianych korkach do Sopotu do pracy. Po dwóch latach Centralę Rybną przeniesiono do Gdyni. Pracowałam tam, aż do 1949 roku, do roku mojego ślubu.

 

Czym zajmował się pani mąż? Jak wyglądały wasze dalsze losy?

 

Mój mąż Bolesław pochodził z Nowego Światu. Chwilę po ślubie mieszkaliśmy w Kaczych Bukach, potem w Osowie na mieszkaniu, aż w 1952 roku osiedliliśmy się w Nowym Świecie. Mój mąż był bednarzem z zawodu. Początkowo sam robił, jako bednarz, później został brygadzistą. Mam troje dzieci Reginę, Jana i Jacka.

 

Czy późnej pracowała pani również przy rybach?

 

Nie, najpierw pracowałam przez 2 lata w restauracji w Osowie, później 12-13 lat w ciastkarni w Sopocie. W 1990 roku wyjechałam na 16 lat do Niemiec. Jednak wróciliśmy tu do Polski. U nas w Polsce jest najlepiej, to zawsze w domu.

 

Dziękuję za rozmowę.

 

Wywiad przeprowadzono dnia 21 czerwca 2011 roku w Nowym Świecie.

rozmawiał Wojciech Albecki

 

lucja-petkiewicz-1 lucja-petkiewicz-2

 

 

{module Autor-Wojciech-Albecki|none}

 

Skomentuj

Użytkownicy serwisu publikują swoje komentarze wyłącznie na własną odpowiedzialność. Portal Chwaszczyno.pl nie ponosi odpowiedzialności za treść umieszczoną na łamach serwisu przez użytkowników. Drogi czytelniku szanuj innych opinie. Bądź odpowiedzialny za własne słowa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Ta strona korzysta z ciasteczek aby świadczyć usługi na najwyższym poziomie. Dalsze korzystanie ze strony oznacza, że zgadzasz się na ich użycie.